X-Men: Apocalypse

Dziś, filmy z komiksowymi superbohaterami, zdominowały kinowy krajobraz. Od początku 2016 roku obejrzeć mogliśmy Deadpool, Batman v Superman: Dawn of Justice i Captain America: Civil War. Niedługo swoją premierę będą miały Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows, Suicide Squad i Doctor Strange. A w całym tym zamieszaniu jest jeszcze marka, która była obecna w kinach, już na początku tej superbohaterskiej gorączki i tegoroczna jej odsłona, to szósty film z głównej serii (nie licząc odskoków w postaci solowych występów Wolverine’a, czy wspomnianego wcześniej Deadpoola). Mowa o X-Men: Apocalypse w reżyserii Bryana Singera.

Witamy w latach 80-tych

X-Men: Apocalypse otwiera niesamowicie kiczowata scena w starożytnym Egipcie. W niej poznajemy tytułowego łotra (ten przedstawia się egipskim, imieniem, które trudno zapamiętać), biorącego udział w jakimś techno-mistycznym rytuale w piramidzie, który jednak nie kończy się dobrze i ze względu na ingerencję osób trzecich, nasz zły zostaje uwięziony pod gruzami budowli na dobre parę mileniów. Tu czołówka przenosi nas do XX w; O ile pierwsze 3 filmy z serii X-men nakręcone w raczkującym nowym tysiącleciu, rozgrywały się w teraźniejszości, to ostatnie dwa, jakie gościły na ekranach kin, zgłębiały niezbyt odległą przeszłość tego uniwersum. First Calss rozgrywało się w latach 60-tych, a Days of Future Past przenosiło nas głównie w lata 70-te. Podążając za tym wzorem, czas przyszedł byśmy odwiedzili koleją dekadę, tym razem, jak łatwo się domyśleć, są to lata 80-te. Wtedy właśnie budzi się nasz En Sabah Nur. Tyle, że o ile poprzednio, dało się wyczuć, że filmy naprawdę rozgrywają się w danej epoce, to tym razem tło historyczne jest na tyle niewyraźne, że równie dobrze to wszystko mogło się wydarzyć wczoraj.

To, że ekipa zajmująca się reżyserią i scenariuszem, nie odrobiła zadania domowego z historii jest tym bardziej dotkliwe, że w pewnym momencie śledzimy losy Magneto, który uwił sobie gniazdko w Polsce i wiedzie normalne życie prostego robotnika o imieniu Henryk. Problem polega jednak na tym, że kraj w którym zamieszkał Erik Lehnsherr, zupełnie nie odpowiada obrazowi Rzeczpospolitej z roku 1983. Ani widu, ani słychu po stanie wojennym, komunizmu też jakoś brak, a domek, który zamieszkuje to, jak na owe czasy, istna willa. Do tego jego fabryczni współpracownicy w większości są gładko ogoleni i u żadnego nie widać choćby zalążka, tak popularnego w owym okresie, wąsa. W pewnym momencie nawet pojawia się reporter CNN relacjonujący w amerykańskiej telewizji poczynania Magneto w Polsce. Jest dziwnie.

Pewne problemy z chronologią może bym był w stanie wybaczyć, gdyby nie to, że filmowcy posilili się na pewien autentyzm i chcieli by kwestie były wygłaszane w języku właściwym dla miejsca akcji filmu. Stąd sceny z Magneto w większości odgrywane są w języku polskim. Przynajmniej tak będzie to brzmiało dla niewprawnego ucha. W rzeczywistość aktorzy, którzy starają się jak mogą by przez swoje usta przecisnąć te wszystkie ogonki i obce zgłoski, brzmią co najmniej komicznie. Podczas mojego seansu, widownia nie raz wybuchała śmiechem, bo nie tylko Fassbender, ale i reszta towarzyszących mu Maćków, Lechów – Polaków, ledwo co potrafiła sklecić dobrze brzmiące zdanie po polsku. Dodajmy do tego dialogi niemal wyciągnięte wprost z internetowego translatora, a sceny mające buchać dramatyzmem były w rzeczywistości niesłychanie zabawne. Może gdybym mówił jedynie po angielsku, to jakoś bym to przełknął, bo grze aktorów nie można wiele zarzucić, jednak ciężko jest zapomnieć o takiej wpadce, kiedy już się ją dostrzegło. Ten fragment spowodował, że zacząłem się zastanawiać jak fatalne akcenty muszą posiadać pozostali aktorzy grający przedstawicieli lokalnych społeczności z innch części świata w jakich lądują bohaterowie filmu. Choć w pewnym sensie miało to też pewne walory rozrywkowe, więc nie powiem, żebym był jakoś szczególnie zły przez to na filmowców. Można nawet powiedzieć, że jest to element, ze względu na który warto się wybrać do kina, bo nawet parę dni po seansie, cytowaliśmy z bratem czerstwe kwestie, jakie wygłaszali w nim Polacy. W pewnym sensie samo to, było warte ceny biletu.

Nie tylko Henryk

Gdyby nie wspomniane powyżej wpadki, to scenariusz filmu całkiem nieźle się broni. Nie jest może bardzo odkrywczy, ale ma parę mocnych momentów (o czym jeszcze będę wspominał). Jest to film, który da się bez większych zgrzytów oglądać, ale zdecydowanie nie jest to najlepszy obraz z serii. Nie obyło się też bez jednego poważnego filmowego grzechu. Bo pojawia się kwestia, w której bohaterowie krytykują znacznie lepszy od tego filmu Powrót Jedi, mówiąc, że “Trzecia część jest zawsze najsłabsza”. Wiem, że miała to być prztyczka do X-Men 3, który jest uważany za najgorszy film z serii, ale jednocześnie był to strzał we własne kolano, bo X-Men: Apocalypse można uznać za 3 część nowej trylogii, która dzieli fabularne pokrewieństwo z First Calss i Days of Future Past.

Inny problem to zbyt duże zagęszczenie akcji. Jest to obraz, który trwa prawie 2,5 godziny, ale brak mu trochę oddechu. Fabularnie ma pewien potencjał, jeśli lepiej wykorzystano by tło historyczne i bohaterów, ale marnuje go, bo dzieje się tu tyle, że najzwyczajniej w świecie nie ma czasu by postaci mogły właściwie na to zareagować. Tyczy się to zarówno bohaterów, jak i antagonistów filmu, którym zdecydowanie brakuje motywacji. Czterej Jeźdzcy wydają się być wyjątkowo dwuwymiarową zbieraniną. Na szczęście Oscar Isaac w roli Apocalypsa jest na tyle przekonujący iż ratuje sytuację. Jest to jeden z tych filmów, któremu jednak dobrze zrobiło by podzielenie na dwie produkcje.

Poza paroma niezamierzenie śmiesznymi scenami nie mam specjalnie jakichś wielkich zarzutów dotyczących aktorstwa w tym X-Men: Apocalypse, nie miało ono zwyczajnie kiedy rozwinąć skrzydeł i musiało przesunąć się na dalszy plan na rzecz akcji. Ta jednocześnie sprawia, że pomimo całkiem pokaźnej długości obrazu, nie odczuwa się czasu spędzonego w kinie. Duża zasługa w tym wprawnego montażu, który pomimo dużego zagęszczenia akcji potrafi właściwie regulować tempo produkcji. Nie jesteśmy więc przytłoczeni wybuchami i efektami specjalnymi, a w dodatku nie mamy kiedy się nudzić.

Wizualny bałagan

Mieszane odczucia mam odnośnie efektów specjalnych i ogólnie strony wizualnej filmu. Wspominałem już o tym, że brak mu trochę charakteru i epoka, którą ma przedstawiać nie wygląda do końca właściwie. Nie czujemy, że dzieje się on w latach 80-tych. Drugim problemem jest pewien brak spójności. Mamy tu mieszankę kostiumów, które starają się wyglądać zwyczajnie i realistycznie, znaczy nudnie (jak z pierwszych X-menów), a z drugiej strony parę takich, które są niemal jak wyciągnięte z komiksu, gdzie na pierwszy plan wybijają sie choćby Psylocke odgrywana przez Olivię Munn, a także jedna postać, która pojawia się w ramach bonusu w środku filmu. Jest też sam Apocalypse, który wygląda zwyczajnie źle i miał jeden ze zdecydowanie gorzej wykonanych kostiumów. Ten prezentował się jak sztywny potwór frankensteina, ze starych czarno-białych filmów, w pełnym rynsztunku, wyposażony nawet we własne buty na koturnach. Mamy więc świetnego aktora, który naprawdę poratfi oddać roli sprawiedliwość, który musi borykać się ze źle zaprojektowanym kostiumem.

Taki dualizm towarzyszy zresztą wszystkim efektom specjalnym. Na każdą sprawnie wykonaną scenę przypada jedna, która prezentuje się co najwyżej średnio. Jest jednak jeden wyjątek, który przyćmiewa całą resztę filmu. Moment, który jest zrealizowany tak dobrze, że wart jest naprawdę udania się na seans. I znowu jego bohaterem jest Qiucksilver. Podobnie jak w Days of Future Past, Evan Peters jest jednym z najjaśniejszych punktów filmu. Sceny z jego udziałem są czystym wizualnym orgazmem, a i sposób w jaki odgrywa On swoją postać powodują, że ciężko nie czuć do tego bohatera sympatii. Mam nawet wrażenie, że ten element był lepiej zrealizowany niż poprzednio i włożono w niego naprawdę sporo pracy.

Plan 9 from Outer Space

Kamp – tym słowem najłatwiej podsumować mi X-Men: Apocalypse. Nie jest to film, który mógłbym bez zająknięcia nazwać dobrym. Jest on pełen rzetelnych elementów, są w nim sceny niemal że wybitne, ale jednocześnie ma w sobie dużo poważnych potknięć. Jednocześnie nie są one z gatunku tych, które wzbudzają we mnie złość. Wywołują raczej uśmiech i nie przeszkadzają w dobrej zabawie. Są to momenty tak złe, że aż dobre. Jeśli więc potrafisz bawić się na filmach pełnych kampu, to ten może okazać się strzałem w przysłowiową dziesiątkę. Nie wszyscy będą z z niego zadowoleni i w pewnym sensie, jest to krok wstecz, zarówno w stosunku do First Calss jak i Days of Future Past, które wydawały się wprowadzać X-Menów w nową epokę. Tak otrzymujemy coś, co jest pomiędzy wspomnianymi powyżej obrazami, a oryginalną trylogią sprzed 16 lat. Jeśli nie będziesz stawiał przed X-Men: Apocalypse wygórowanych wymagań, czas spędzony w kinie na pewno nie będzie zmarnowany.