Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows

Kiedy w 2014 roku na ekrany wchodził Teenage Mutant Ninja Turtles, będące nową kinową adaptacją popularnej przed laty marki, byłem trochę zniesmaczony. Po pierwszym trailerze, który prezentował tytułowe żółwie, jako brzydkie, pseudorealistyczne komputerowe monstra, a do tego importował najbardziej drewnianą aktorkę z innej, znanej z kreskówek marki, którą przygarnął Michael Bay, zdecydowałem, że do kina się nie wybieram. Zapowiadała się powtórka z Transformersów i tym właśnie  były nowe Żółwie Ninja. Kiedy ostatecznie obejrzałem ten film, nie miałem najlepszej opinii o nim. Efekty specjalne były brzydkie, aktorstwo drewniane, a zachowanie głównych bohaterów widowiska, irytujące. Nie polecam tego filmu nikomu. Z tego te powodu postanowiłem ominąć kinową premierę kontynuacji hitu z 2014 roku, kiedy jednak Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows (bo wstawianie 2 w tytule przestało być modne) pojawiło się na HBOGO i akurat miałem humor na obejrzenie jakiegoś złego, głupiego filmu, to stwierdziłem, że nie jest to najgorszy kandydat na wieczorny seans.

 

Turtle Power

Moje oczekiwania były niezbyt wygórowane. Po kiepskim poprzedniku, byłem przygotowany na to iż mój wieczór skończę na paru bluzgach, które wypluje na facebooka i następnego dnia zapomnę, o tym, że ktoś próbował restartować tę markę, w formie filmu aktorskiego. Jakie było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że kładąc się spać wcale nie miałem ochoty dzielić się ze światem masą negatywnych emocji.

Pierwszymi oznakami, pozytywnych zmian, jakie zaszły w stosunku do części pierwszej jest to jak film wygląda. Można powiedzieć, że jak każdy żywy organizm, wygląda oczyma, ale ważne jest to, iż ślepia te prezentują się o niebo lepiej niż parę lat temu. Seria przeszła delikatny lifting, który skierował ją ku kreskówkowej stylistyce. Kolory są bardziej nasycone i wygląd żółwi, jakby bardziej przyjemny i nawet główni antagoniści serii, bardziej przypominają to co cieszyło się popularnością na ekranach telewizorów w latach 80-tych. Co prawda, wciąż można mieć zastrzeżenia do tego, iż projekt głównych bohaterów i wielu innych elementów, jest skażony transformersową brzydotą, którą odziedziczono po części poprzedniej, nie jest to jednak aż tak rażące, jak w obrazie z roku 2014. Jest lepiej. Nawet postacie stworzone komputerowo, nie zachowują się kompletnie realistycznie, a mają w sobie coś przyjemnie animowanego. Moim zdaniem, zarówno Krang, jak Rocksteady i Bebop, spisują się od strony technicznej świetnie i wyglądają jak powinni.

Mutagen Ooze

Wraz ze zmianami w wyglądzie, lekkiej transformacji (dowcip w pełni zamierzony) uległy też charaktery żółwi. O ile w porzednich Teenage Mutant Ninja Turtles, ciężko mi było znieść, mimo dobrego voice actingu,  to jak zachowywały się antropomorficzne gady, to zeszłoroczny sequel jest pod tym względem lżejszy. Postacie zdają się być bardziej pozytywne i mają w sobie mniej irytującego, nastoletniego gniewu, nie zachowują się jak banda chłopakuf z dzielni. Równie dobrze prezentują się antagoniści, którzy choć są dwuwymiarowi, to świetnie spisują się w tej formie. Szczególnie polubiłem trójkę nowo przybyłych w postaci Rocksteady’ego, BebopaKranga. Są to całkiem nie najgorsze kreskówkowe łotry. Postaci są przerysowane i mają w sobie głupkowaty urok, który kojarzy mi się z pierwszą animowaną serią telewizyjną, pochłanianą przeze mnie bezrefleksyjnie za młodu. Niektórych mogą denerwować, bo niewybredne i niedojrzałe żarty jakimi się posługują, nie są najwyższym lotów, ale dla mnie, właśnie te momenty były warte lekkiego parsknięcia i miło łechtały mojego wewnętrznego dzieciaka, który zapewne dusił się ze śmiechu. Do plusów należy też zaliczyć podmiankę aktora, który grał Shredera na Briana Tee. W swojej roli, widać czuje się też dobrze Will Arnett, grający dupkowatego Verna. Ten element akurat działał dobrze i za pierwszym razem i w sequelu nie został zepsuty.

Nie ma jednak róży bez kolców i paru pierwszoplanowych bohaterów, którzy towarzyszą nam przez większość filmu, reprezentuje kunszt aktorski Pinokia, który choć ostatecznie staje się prawdziwym chłopcem, to przez większość opowieści pozostaje drewnianą kukiełką. Na największe baty zasługuje serialowy Arrow – Stephen Amell. Nie dość, że postać, którą gra, niewiele ma wspólnego ze swoim animowanym, czy komiksowym odpowiednikiem, to jeszcze zachowuje się niemal identycznie jak Oliver Queen w hicie z kanału CW, gdzie główny bohater nigdy nie był najmocniejszym elementem serii. Równie pochlebnie mogę wyrazić się o pracy Megan Fox, wciąż ni jak nie pasującej do postaci April O’Neil i pojawiającej się na planie chyba jedynie po to, by zaciągnąć do kin co bardziej napalone niedojrzałe męskie osobniki. Gdyby nie te dwie kłody, to Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows (krótkie tytuły gorzej się sprzedają) nie miało by się specjalnie o co potknąć. Tak zalicza dwa poważne spotkania twarzy z betonem, psując tym samym odrobinę, całkiem sprawny film akcji.

Kawabanga

Jeśli chodzi o akcję i fabułę, to nowe żółwie w tej kategorii trzymają się całkiem nieźle. Choć większość akcji wygenerowana jest komputerowo i aktorzy mieli stosunkowo niewiele scen, w których mogliby się popisać kaskaderką, to Out of the Shadows ogląda się całkiem przyjemnie. Nie jest to może najbardziej ambitny obraz, nawet nie jest to coś wyjątkowego w swej kategorii, ale parę sekwencji, w tym ta pamiętna, z serfującym po falach czołgiem, pozwala na chwilę odmóżdżenia i odprężenia. Do tego film ma dobre tempo, czego nie można powiedzieć, ani o większości filmów z serii Transformers, ani o poprzedniej części. Jest to dobry film akcji i jedynie jego finał trochę kuleje i pozostawił mnie z uczuciem niedosytu. Ostatnia walka trochę niedomaga i moim zdaniem, jest zbyt krótka i zbyt mało widowiskowa. Może to też być spowodowane tym, że jednak ciężko nadać silne działanie, obrazowi, w którym nie ma żywych aktorów i całość prezentowana jest jako dość standardowa animacja komputerowa. Więc wina w tym wypadku, może leżeć w całości po mojej stronie, jako kogoś, kto wychował się na gumowych kostiumach i praktycznych efektach specjalnych.

Teenage Mutant Ninja Turtles: Out of the Shadows (płacono nam od każdego słowa w tytule) okazało się o wiele lepszym filmem niż przypuszczałem. Na pewno jest to gigantyczny krok we właściwym kierunku, w stosunku poprzedniej odsłony. Może nie jest idealnie, ale jest to już film, który ma w sobie dobre elementy. Można całkiem nieźle się przy nim odprężyć, jeśli złapiecie go kiedyś w telewizji, albo w którejś z licznych usług streamingowych. Jeśli nadarzy się taka okazja, dajcie mu szansę, a może będziecie równie pozytywnie zaskoczeni jak ja.