Star Wars: The Force Awakens

Nie jest to tekst dla kogoś, kto nie widział nowej części gwiezdnej sagi i nawet ciężko nazwać go do końca recenzją. Chyba nie można pisać, czy mówić o Star Wars: The Force Awakens nie zdradzając fabuły filmu. Nie jestem nawet pewien, czy potrafiłbym obiektywnie oceniać ten obraz i nawet teraz, sam bez trudu mógłbym znaleźć masę kontrargumentów torpedujących moją opinię. Muszę zaznaczyć, że film bardzo mi się podobał, a z kina wyszedłem w nieziemsko dobrym humorze. Jednak raz już czułem się podobnie, a później okazało się, że moje pierwsze wrażenie było mylne.

Mroczne Widmo

Nie ukrywam, że jestem fanem Star Wars i kiedy w 1999 pojawiło się The Phantom Menace nie było we mnie jednej komórki, która była by w stanie skrytykować ten film (inna sprawa, że jako 12-sto latek nie byłem w ogóle w stosunku do kina zbyt krytyczny). Podobnie zresztą było z całą nową trylogią, którą swego czasu przyjąłem z otwartymi ramionami. Nie ja jeden. Wtedy widownia i recenzenci nie podnosili zbyt wielu krytycznych głosów. Panowała euforia, nowe Gwiezdne Wojny nadeszły, więc radujcie się i chwalcie Lucasa.

Dziś uważam, by nie reagować zbyt emocjonalnie, jednocześnie muszę starać się nie przesadzić w drugą stronę, pozostając kompletnie obojętnym na film, który nie tylko jest świetnym kinem akcji, ale wręcz małym dziełem współczesnej sztuki. Stąd piszę ten tekst w parę dni po seansie, by nie dać ponieść zbytnio chwili. Pojawia się więc we mnie pewien wewnętrzny konflikt, który zapewne nie zostanie rozwiązany przez parę najbliższych miesięcy, czy nawet lat, kiedy będę miał okazję obejrzeć ten film jeszcze wielokrotnie. To też dlatego, że największe wady The Force Awakens, są także jego najmocniejszymi stronami.

Imperium Kontratakuje

Fabuła The Force Awakens nie jest niczym odkrywczym, czy nowym. W rzeczywistości można ją potraktować jako remiks całego dotychczasowego dorobku filmowego marki. Odniesienia są aż nazbyt oczywiste i Epizod VII bardziej koncentruje się na dekonstrukcji legendy jednocześnie starając się ją kontynuować.

Głównym zagrożeniem są, stanowiące pozostałość po Galaktycznym Imperium, siły Nowego Porządku (New Order), a tutejszym odpowiednikiem Dartha Vadera jest Kylo Ren, o którym dowiadujemy się, że jest synem Hana Solo. Nawet nowi bohaterowie stanowią lustrzane odbicia tych spotkanych w poprzednich częściach, z główną protagonistką na czele, która wychowała się na pustynnej planecie i spotyka droida z wyjątkowo ważnymi dla rebelii informacjami. The Force Awakens kończy się nawet walką z nową wersją Death Star, tym razem w postaci planety o wydrążonym wnętrzu, nazwanej Starkiller, w której zamontowano laser mogący zniszczyć dowolną planetę w galaktyce.

To wszystko już było. Nie otrzymujemy nic nowego, jednocześnie fabuła została przetworzone na tyle, że wciąż wydaje się świeża. Może właśnie dlatego, że jest tak znajoma. Nowe Star Wars jest jedną wielką metaforą na temat tworzenia kontynuacji legendy i tego jak ciężko zadowolić fanów. Ekipa, która się tego podjęła stanęła przed niemal niemożliwym zadaniem i moim zdaniem wyszła z tej potyczki zwycięsko. Jednocześnie ciężko nie zauważyć, że by mogło się to udać nie obyło się bez ofiar i w pewnym sensie film cierpi z powodu pewnej wtórności, która wielu może wielu przeszkadzać. Jednocześnie bez tego elementu nie wiem czy Przebudzenie Mocy byłoby równie dobre i czy nie otrzymalibyśmy czegoś na kształt prequeli. Dzięki temu Kaylo Ren, będący niestabilną emocjonalnie wersją Vadera może być odczytywany jako obraz przeciętnego, nigdy niezadowolonego fana. Tak w końcu zachowuje się on w stosunku do swojego dziadka. Jest kolejnym Vaderem, bo tego oczekuje od niego widownia, ale w rzeczywistości jest zupełnie inną, oryginalną postacią. Nawet maska jest na pokaz, bo przecież on jej nie potrzebuje.

Zabieg ten zdaje się być tym bardziej słuszny, że Star Wars, było swego rodzaju listem miłosnym do seriali S-F, jak Flash Gordon, które można było spotkać w kinach w latach 50-tych. Dziś Gwiezdne Wojny zajęły miejsce jakie w kulturze masowej, jakie kiedyś należało do tych krótkich cykli, a nawet przerosły swoich poprzedników. Jedynym punktem odniesienia jaki im pozostał, są więc wcześniejsze części sagi. The Force Awakens jest filmem od fanów, dla fanów i czuć to zarówno w dobrym, jak i złym tych słów znaczeniu. Czasem może jest odrobinę zbyt blisko fanfica, ten pozostaje jednak niezmiennie dobrej jakości.

Powrót Jedi

Ciężko też nowym Gwiezdnym Wojnom zarzucić wiele pod względem audiowizualnym, czy aktorskim. Film wygląda pięknie, brzmi pięknie, a obsada sprawuje się na piątkę z plusem. Powrót bardziej tradycyjnych efektów specjalnych i ich jakość naprawdę sprawia, że wszystko wydaje się bardziej prawdziwe. Jedyne zgrzyty pojawiają się w miejscach, w których kompletnie oparto się na technikach komputerowych, jak w przypadku postaci Maz Kanata’y i Supreme Leader Snoke’a (moim zdaniem nazwa nie trafiona i mam nadzieję, że w przyszłości otrzyma jakieś bardziej złowieszcze Sithowskie imię). Kukiełki i makijaż, spisują się w generowaniu realistycznych postaci lepiej niż krzemowi pomocnicy. Komputery świetnie radzą sobie z przedmiotami i w renderowaniu środowiska stworzonego ludzką ręką, gorzej przychodzi im odtwarzanie natury.

The Force Awakens stoi w każdym względzie trochę na przegranej pozycji. Poprzednie filmy były tak rewolucyjne w wielu kwestiach, że by powtórzyć sukces jaki odnieśli poprzednicy obraz J.J. Abramsa musiałby być chyba wyświetlany ja jakimś holograficznym projektorze. Zamiast tego otrzymujemy film, wykonany mistrzowsko, ale który nie pod względem technicznym nie przełamuje żadnych granic, nie pokazuje nic nowego. Zamiast tego stara się nas przenieść do przeszłości, do czasu, gdy droidem kierował karzeł, drugim był wyjątkowo szczupły facet w pozłacanym kostiumie, a za kosmicznego potwora robił najwyższy człowiek obsady, z narzucony na siebie włochatym dywanem. Niby prostsze czasy, ale dzisiaj o wiele bardziej skomplikowane i kosztowne.

Nowa Nadzieja

Za dwa lata możemy spodziewać się kolejnej części Star Wars. W międzyczasie mają pojawić się filmy poboczne, jak choćby zapowiedziany na przyszły rok Rogue One. Disney nie zamierza trzymać marki za kratkami i robi z niej użytek, rozwijając filmowe uniwersum. Pierwszy projekt pod nowym kierownictwem uważam za sukces. Jestem pełen nadziei, że będę zadowolony z nachodzących tyrułów. Przebudzenie Mocy wydaje się być wykonane z szacunkiem i miłością do tej odległej galaktyki. Mam nawet wrażenie, że ludzie, w których rękach wylądowała marka lepiej rozumieją Gwiezdne Wojny niż Georg Lucas w ostatnich latach.

Pierwszy film, po klęsce prequeli, musi zmierzyć się z gigantycznym bagażem oczekiwań, pozostawionym przez poprzedników. W pewnym sensie jest próbą jego zrzucenia i rozpoczęcia wszystkiego na nowo. Mam wrażenie, że to się udało i w kolejnych częściach ujrzymy jak marka na nowo rozwija skrzydła. W końcu przed sukcesem marvelowych filmów, kino superbohaterskie było skierowane jedynie do wąskiego grona geeków. Może tym razem Gwiezdne Wojny zaczną błyszczeć nie tylko jako wielki sukces marketingowy, ale także, po raz wtóry, jako nieziemsko dobre kino. Korporacja Disnay’a czasem naprawdę czyli cuda.

Jednego sukcesu The Force Awakens już teraz nie mogę odmówić. Idąc do kina byłem przygotowany nienawidzić BB-8, a wychodząc z kina, pokochałem tego robota. Jeśli takie niespodzianki będą mnie spotykały w przypadku następnych filmów z serii, to będę choć odrobinę zadowolony.