Monstressa Tom 1: Przebudzenie

Ostrzegam! Poniższy akapit reprezentuje najgorsze cechy amatorskich powieści fantasy. Jeśli nie chcecie by rozbolała was głowa, polecam pominąć tekst napisany kursywą i przejść do dalszej części recenzji. Pamiętaj jednak, że do odważnych świat należy i że nie można poznać człowieka, jeśli choć przez chwilę nie chodziło się w jego butach. A poniższy akapit, to właśnie metaforyczne buty.

Marysue stała przed świątynią Bogojaka, najważniejszego Wowo plemienia Niemazmaczenia. Mieszkańcy krainy Nazwyniezapamiętasz bardzo poważnie traktowali swoje bóstwa, a Wowo w szczególności. Jedyne co traktowali poważniej to zakazane Koko, ale tym Marysue nie musiała w tej chwili zaprzątać sobie głowy. Jedyna myśl, jaka odbijała się echem w jej czaszce była konieczność szybkiego rozprawienia się z zabójcą, który zastąpił jej drogę do wolności. Zmyślnoczyni z królestwa Terefere, właśnie rozprawiała się ze strażnikami jej celi w twierdzy Złokobiet.

Kobieta ubrana w dalokokrainową czerń schowa swój miecz barabara do pochwy, strażnicy zorientowali się w końcu, że zostali pocięci na drobniutkie kawałeczki i  ich poćwiartowane ciała rozsypią się po podłodze w fontannie krwi. Na szczęście Marysue jest mistrzynią w starożytnej sztuce bullshitsu i nie będzie miała problemu w wydostaniu się w kłopotów, w które sama się wpakowała. 

Wybaczcie ten wstęp. To piekielne, bełkotliwe grafomaństwo, ale tekst ten pozwala mi zobrazować, jak czułem się podczas lektury Monstressa Tom 1: Przebudzenie. Początkowo byłem do tego komiksu nastawiony bardzo pozytywnie. Głównie dlatego, że wyrywkowe kardy, jakie mogłem znaleźć w sieci, prezentujące oprawę graficzną tomiku, bardzo mi się podobały. Styl graficzny, mający korzenie w japońskim komiksie, który najłatwiej porównać mi do rysunków koncepcyjnych Akihiko Yoshidy do Final Fantasy XII, od razu przypadł mi do gustu.

Wszechobecne, wijące się motywy roślinne i wypracowany detal, na pierwszy rzut oka prezentowały się wyśmienicie. Można powiedzieć, że to praca Sany Takedy sprzedała mi ten tytuł już w momencie kiedy otrzymałem go, w pełni darmo, do recenzji (choć tylko w formie pdf). Piękno grafik naprawdę mnie przyciągało i może nawet byłoby w stanie stępić moje recenzenckie zmysły, gdyby nie to, że i ta część dzieła, po pewnym czasie mi zbrzydła. Tyle na razie słów pochwały, im bliżej się otrzymanej książce przyglądałem, tym było gorzej.

Tym co najbardziej ciąży podczas lektury pierwszego tomu Monstressy są braki warsztatowe scenarzystki. Wybaczcie, że się powtórzę, ale dawno nie czytałem takiego grafomaństwa.  Marjorie Liu, zafundowała mi prozę, którą mogę porównać jedynie z naprawdę słabymi, przepełnionymi patosem i nic nieznaczącymi nazwami, amatorskimi powieściami fantasy. Dawno nie widziałem, tak niezgrabnie prowadzonej ekspozycji. Dialogi wręcz krzyczą w kierunku widza, bo nikt o zdrowych zmysłach, nie powtarza drugiej osobie informacji, których ona jest w pełni świadoma. Pierwsza połowa komiksu jest wręcz przepełniona tekstem, który ma jedynie za zadanie budowanie świata i nie za bardzo pcha fabułę do przodu.

Może, gdyby miał on jakieś większe znaczenie, byłbym jeszcze w stanie go przełknąć, ale w rzeczywistości, jesteśmy bombardowani nazwami własnymi i terminami, które nie niosą ze sobą żadnej ważniejszej treści, a jednocześnie sprawiały, że miałem ochotę wyrzucić komiks do (wirtualnego) kosza. Z mojej perspektywy, jest to grzech kardynalny, najczęściej popełniany przez osoby nie znające się za bardzo na fantastyce, mierzące się z gatunkiem po raz pierwszy.

Jeszcze gorzej wypadają strony, na których, w wielkiej ścianie z dymków, upchnięto jeszcze więcej bezużytecznych, nudnych informacji na temat uniwersum. Strony te mają udawać wykład prowadzony przez kociego profesora, jednak tylko przyprawiają mnie o ból głowy, bo przyswajanie w takiej formie dużej ilości tekstu to katorga. A tak, zapomniałem wspomnieć, koty są tutaj inteligentne i potrafią mówić. Taki szczegół, który jakoś gdzieś mi umknął pośród tych wszystkich fantazyjnych nazw, z których zapewne za parę tomików, autorka przeprowadzi jakiś wyrywkowy quiz. Jedynie co dobrze jest tu pokazane, to matriarchalność, wykreowanej przez Marjorie Liu rzeczywistości, z której bije jakiś iskierka oryginalności.

Bohaterowie, pojawiający się na kartach tego potworka też nie pomagają w załagodzeniu odbioru dzieła. Jak na razie są to dość puste wydmuszki, które niejednokrotnie już widziałem w wielu japońskich komiksach. Zmęczone stereotypy, których nawet nikt specjalnie nie przebierał w bardziej oryginalne fatałaszki. Komiks tak bardzo koncentruje się na nachalnej ekspozycji, że nie ma tutaj czasu, by emocjonalnie rozbudować występujące w Monstressie postacie.

Nie za bardzo mam nawet co opisywać. Główną bohaterkę mogę scharakteryzować, jako wkurzoną i żądną zemsty młodą kobietę, z odrobiną niezbyt interesującej tajemnicy drzemiącej w jej wnętrzu. Towarzyszą jej cyniczny kot o dwóch ogonach i młoda pół-lisiczka (jeszcze dziecko), mająca zdecydowanie służyć za maskotkę serii. Jeśli posiadasz, choć podstawową wiedzę na temat japońskiej kultury i masz lekturę chociaż paru mang za sobą, to wiesz mniej więcej, czego możesz się spodziewać.

Nie lepiej jest z antagonistami serii, którzy już od pierwszych minut, wydają się być wręcz komicznie źli (handel żywym towarem, rozczłonkowania magicznych istot i takie tam). Seria pod wieloma względami wydaje mi się być inspirowana Berserkiem autorstwa Kentarō Miury, choć Monstressa do pięt nie dorasta opowieści o przeklętym, Czarnym Szermierzu. Co prawda, staje się nawet znośna i da się ją czytać, kiedy nie rzuca w nas ekspozycyjnymi cegłami, ale zdecydowanie, nie jest to arcydzieło.

Wracając do oprawy graficznej. Choć z początku się nią zachwycałem, to z czasem zacząłem i w tej części zbroi dostrzegać pęknięcia. Pojedyncze ilustracje są tutaj w większości naprawdę ładne, jednak po zestawieniu ze sobą, sprawiają, że na stronie zaczyna robić się tłoczno. I jest to kolejny problem, który utrudnia czytanie komiksu. Stron nie czyta się płynnie. Ornamentyka ilustracji zaczyna z czasem przeszkadzać.  Oprawa komiksu jest jak za gęsta zupa, z której gubią się szczegóły i ciężko jest wyciągnąć łyżkę. Nie można zaprzeczyć, że jest dobra od strony rysunkowej, jednak jako zawodzi trochę jako projekt graficzny. Zdarzają się też dziwne wpadki, jak bardzo “szkicowo” narysowane zwierzę na pierwszym planie, czy niezbyt interesujące projekty postaci z drugiego planu.

Pierwszego tomu Monstressy nie mogę polecić nikomu. Może kolejne będą odrobinę lżejszą lekturą, kiedy autorka, nie będzie na nas zrzucała co chwilę tony niezbyt przydatnych, na razie, informacji. Zdecydowanie jest to trochę niezręcznie napisana, bałaganiarska historyjka, której wady, moim zdaniem, przytłaczają wszystko co jest w niej dobre. W tej chwili na moim biurku leży już drugi tomik, którego parokrotne szybkie przejrzenie zapowiada pewną poprawę. Jest więc nadzieja, że będzie choć trochę lepiej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem*. Jeśli chcesz by przy twoim komentarzu pojawił się spersonalizowany avatar odwiedź stronę: Gravatar.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.