Luke Cage

Lista seriali, które rozgrywają się w uniwersum Marvela powiększył się o kolejny tytuł. Luke Cage jest następnym owocem współpracy Domu Pomysłów z Netflixem. Tytułowy bohater pojawił się wcześniej, gościnnie w Jessica Jones, gdzie podobnie jak w nowej produkcji, był odgrywany przez Mike’a Coltera. Teraz czas sprawdzić jak Power Man poradzi sobie w solowej serii.

Ja myślałem, że on istnieje naprawdę, a to tylko legenda!

Seria rozgrywa się jakieś pół roku po wydarzeniach, które miały miejsce w Jessica Jones (przynajmniej tak wynika z dialogów, którymi raczą nas twórcy). Tam Luke Cage był barmanem, jednak nie mógł powrócić do tej roboty po swoim gościnnym występie w poprzedniej produkcji Netflixa. Tym razem bohater do wynajęcia zaszył się w Harlemie, gdzie stara się związać koniec z końcem, pracując jako sprzątacz w zakładzie fryzjerskim, stanowiącym swego rodzaju centrum lokalnej społeczności, a wieczorami, kuloodporny osiłek dorabia myjąc naczynia w klubie Harlem’s Paradise. Właściciel tego ostatniego, Cornell Cottonmouth Stokes, macza palce w przeróżnych nielegalnych interesach jakie mają miejsce w okolicy i to on będzie stanowił antagonistę pierwszej połowy serialu. Później pojawia się jeszcze inny komiksowy łotr, ale na razie zostawmy go w spokoju. Luke stara się nie wyróżniać z tłumu, a swoje zdolności traktuje jak klątwę. Zostaje jednak wplątany w niezłą kabałę związaną z handlem bronią i paroma młodzikami, którzy mierzyli w trochę za wysokie progi na ich nogi. Nie muszę chyba wspominać, że całe to zamieszanie nie kończy się dobrze, ktoś ważny dla naszego bohatera ginie, co oznacza, że przyszedł czas na zemstę.

Andrzej, to nie imię. Andrzej, to styl życia.

Seria idealnie wpisuje się w formułę, jaką wypracował Netflix w przypadku swoich poprzednich marvelowych przedsięwzięć. Efekty specjalne i sprawna praca kamery, reprezentują wysoki serialowy standard, do którego te produkcje zdążyły nas przyzwyczaić. Jeśli ktoś widział Daredevila, czy Jessica Jones, to może nawet dostrzec pewien schemat według, którego budowana jest główna oś fabularna. Cottonmouth zdaje się być nawet czarnoskórą kopią Kingpina. Pojawiają się choćby humanizujące łotra wspominki, które mają nam udowodnić, że nie jest on jedynie nieczułym potworem, a w pewnym sensie stał się ofiarą środowiska w jakim się wychowywał. Sekwencje te są bardzo dobrze zrealizowane i dodają głębi postaci, problem leży w tym, że z niemal identycznymi historiami mieliśmy do czynienia w przypadku poprzednich produkcji Marvela. Nie da się więc odeprzeć tu zarzutu pewnej wtórności, która zaczyna wkradać się do tych seriali.

Tak przynajmniej prezentuje się pierwsza połowa Luke’a Cage’a. W 7 odcinku pojawia się, niemal znikąd, nowy antagonista, a cała seria przechodzi kompletną tonalną przemianę. W miarę realistyczny dramat, który koncentruje się na stosunkach między postaciami i problemach społeczności z mocami superbohatera w tle, zaczyna przeistaczać się w pełną kampu i kiczu opowiastkę w stylu filmów blaxploitation. Ten jednak nie korzysta przez większość czasu w pełni z możliwości jakie daje taka konwencja. Luke Cage jest na to za grzeczny. Marvel jest na to za grzeczny. Oba style mocno ze sobą kontrastują i seria nie przechodzi tego zderzenia zbyt dobrze. Szczególnie, że dopiero ostatnie dwa odcinki zdają się mieć świadomość tego, jak wykorzystać nową stylistykę. Fabuła serii zwyczajnie się załamuje i jej jakość zdecydowanie na tym cierpi. W dodatku im bliżej końca, tym jest gorzej i można powiedzieć, ze sytuacja poprawia się dopiero w tym momencie, kiedy osiągamy magiczny punkt tak złe, że aż dobre. Gdy tłum zaczyna skandować imię głównego bohatera, seria znów staje się interesująca. Mamy też sporo wpadek fabularnych, jedna z większych pojawia się już w pierwszych paru odcinkach, gdzie złoczyńcy z początku mają problemy z pieniędzmi, by już za chwilę okazało się, że w rzeczywistości, przez ten cały czas, dysponowali grubymi milionami, które dosłownie znajdowały się tuż za ścianą i najwyraźniej ktoś o nich wcześniej zupełnie zapomniał. Później wcale nie jest lepiej i nie raz zdarzało mi się kwestionować czyny i motywacje postaci miotających się po ekranie.

Co prawda ja jestem najlepszy, ale on jest jeszcze lepszy.

Aktorsko Luke Cage jest bardzo nierówny i w pewnym sensie zbyt wysoki poziom aktorski, czasem bardziej tu przeszkadza niż pomaga. W pierwszej połowie serii taki stan rzeczy nie jest problemem, te zwracają na siebie uwagę się, kiedy scenariusz zaczyna zmierzać w kierunku kina klasy B. Co ciekawe, odtwórca tytułowej roli, Mike Colter, lepiej spisuje się właśnie kiedy jego aktorstwo ma być mniej realistyczne, co w jego przypadku oznacza, mniej drewniane. W kampie mu do twarzy. W przypadku pierwszych 7 odcinków bardziej wyróżniała się obsada wspomagająca, dopiero kiedy Luke ma okazję rzucić paroma jednozwrotkowcami, zyskuje trochę uroku. Kiedy Colter stara się być poważny i dramatyczny jest zwyczajnie nudny.

Zdecydowanie podobał mi się Erik LaRay Harvey jako Willis Diamondback Stryker. Jego przesadzone aktorstwo bardzo pasowało do roli, ale znów, było także powodem dysonansu, jaki pojawia się między pierwszą, a drugą połową serii. W dodatku bardzo przypadł mi do gustu, nawiązujący do komiksowego, kostium, w jakim pojawia się pod koniec. Moim zdaniem spisał się także Mahershala Ali jako Cornell Cottonmouth Stokes. Nie można więc powiedzieć, by seria miała słabych łotrów, brak jej jednak spójnej reżyserii.

Mistrz polecił mi unikać niepotrzebnych walek.

Podsumowując. Luke Cage wypada bardzo przeciętnie. Zdecydowanie jest to najsłabsza z serii wynikających z kolaboracji między Marvelem, a Netflixem. Najbardziej przeszkadza w niej pewne niezdecydowanie. To przypadek, w którym poszczególne elementy prezentują się w dobrze, jednak kiedy zostają zestawione razem, prezentują się gorzej, a całość się rozpada. Ten serial jest jak parę złożonych do kupy zestawów puzzli, z których żadne do siebie nie pasują. Na pewno dało by się z tego zmontować przynajmniej dwa interesujące obrazy, jednak nie mogłyby one wisieć na jednej ścianie.

Można się przy nim dobrze bawić, jednak wciąż coś mi w tym podczas seansu przeszkadzało. Szczególnie, że nie jestem pewien, którą cześć Luke’a Cage’a wolałem. Czy tą, która koncentrowała się na bardziej poważnej części materiału, czy może jednak tą nawiązującą do filmów blaxploitation. W tej ostatniej brakowało też jednego ważnego składnika – kung-fu. Stąd z niecierpliwością czekam na pojawienie się w tym świecie Dannyego Randa, szerzej znanego pod pseudonimem Iron Fist. Wtedy zapewne otrzymamy pełnowartościowy produkt. Na razie towar ten jest odrobinę wybrakowany i nie mogę go każdemu z czystym sumieniem polecić.