Guardians of the Galaxy vol.2

Filmowe sequele mogą stanowić dla twórców wyzwanie. Bo często, ciężko jest po raz drugi stworzyć warunki, które gwarantowały sukces oryginału. Tym bardziej, że nie chodzi tu o po raz kolejny stworzenie tego samego filmu, a czegoś nowego, co reprezentowały podobne walory. W dodatku jeśli pierwowzór był rzeczywiście dobry, to istnieje presja, by nie zepsuć tego, co już działało. Guardians of the Galaxy było dość osobliwą komedią, na której finale zrywałem boki ze śmiechu. Jednocześnie było jednym z filmów akcji, które stanowią część filmowego uniwersum Marvela. Potencjał na porażkę był więc spory.

Zacznijmy może od tego, że komedie, są moim zdaniem jednym z najtrudniejszych do oceny i najbardziej subiektywnie odbieranych gatunków z jakimi się spotkałem. Ilu znam ludzi, tak wiele różnych rodzajów poczucia humoru napotkałem. Nigdy nie możesz być na 100% pewien, że znajdziesz coś co będzie śmieszyć wszystkich. I choć  pierwszy Guardians of the Galaxy jest raczej uznawany za udaną produkcję, to znam przynajmniej jedną osobę, której ten film w ogóle się nie podoba i uważa go za największą szmirę w historii marvelowego uniwersum. Stąd jeśli nie podobała Ci się część pierwsza, wiedz, że zapewne vol.2  nie zmieni twojego podejścia do tej serii.  Dostajemy więcej praktycznie tego samego, jedynie z drobnymi poprawkami wniesionymi do formuły.

Guardians of the Galaxy vol.2 rozpoczyna się podobnie jak poprzednio, jedną z najlepszych sekwencji, jakie w ostatnim czasie widziałem w kinie. Jest ona przede wszystkim niesamowicie zabawna i tłumaczenie jej najzwyczajniej w świecie nie ma sensu, a jedynie popsułoby dowcip. Przypomina pod wieloma względami sekwencję z oryginału, tylko z większą pompą.

Zmiany pojawiają się przede wszystkim w kwestii fabuły, miejscu, w którym oryginał najbardziej zawodził. Pierwszy film był bardzo poszatkowany i można było odnieść wrażenie, że bohaterowie jedynie są rzucani dość przypadkowo z jednego zakątka kosmosu na drugi. W tej kwestii, Guardians of the Galaxy vol.2  jest bardziej skupiony i oferuje dość prostą historyjkę o odnalezieniu przez Petera Star-Lorda Quilla swojego biologicznego ojca. Jest to dość kiczowata, pełna klisz opowieść, jakich pełno w komiksach, która jednak zdaje sobie sprawę z tego czym jest i nieustannie z tego żartuje. Jednocześnie ma na tyle klasy, by nie trącać nas łokciem i nie dopuszczać do nas non stop oczka, a nawet jeśli to robi, to ma nas za ludzi na tyle inteligentnych, że już za pierwszym razem. Bo komiksy potrafią być głupie i nie powinniśmy się tego wstydzić. Nie jest jednak to film, który zawiesza się na swoich próbach rozbawienia nas, nie czeka aż się zaśmiejemy i przechodzi do kolejnego punktu programu z pełną powagą.  Mamy więc do czynienia z głupią komedią, która ma jednak pewną dozę klasy. Coś co niezbyt często się dziś zdarza, bo czasem mam wrażenie, że hollywood nie potrafi pisać już dobrych dowcipów i próbuje rozśmieszać jedynie nieumiejętnym slapstickiem, antyhumorem i obrzydliwościami.

Kolejną nowością, jest pojawienie się Kurta Russella w roli Ego, żywej planety. Legendarny Snake Plissken, spisuje się świetnie i czasem naprawdę żałuję, że nie pojawia się dziś częściej na ekranie. Co ciekawe, w filmie pojawia się jego odmłodzona wersja i jest to jeden z niewielu momentów, w których efekt zdejmowania lat z aktora, był dla mnie do zniesienia. Mam wrażenie, że uzyskano go przy pomocy dobrego makijażu i lekkiego CG, przez to jest on o niebo lepszy od tego jaki prezentowano przed laty w Tron: Legacy na Jeffie Bridgesie, czy ten jakim chwalono się w Rogue One, gdzie twarze Tarkina i Lei prezentowano z tak bliska i tak długo, że ciężko było nie dostrzec pewnych niedoskonałości technologii. Tutaj scena jest krótka i wygląda naprawdę dobrze. Zresztą film może pochwalić się naprawdę dużą ilością świetnych efektów specjalnych, do których ciężko mieć jakieś zastrzeżenia. Choć nie prezentują się ultra realistycznie i wprawne oko bez trudu dostrzeże ich komputerowy rodowód, to dobrze wpasowują się one w sceny. Nie wyróżniają się z obrazu, a stanowią jego integralną część. Przed seansem prezentowany był trailer nowych Piratów z Karaibów i tam, dla kontrastu, parę co bardziej kreskówkowych efektów specjalnych raziło swoją sztucznością, do tego przyprawioną jeszcze niezbyt dobrym dowcipem. 

Odniosłem wrażenie, że w mniejszym stopniu film opierał się na swoim soundtracku. Niby wciąż był on obecny, jednak nie stanowił on jak poprzednio osi fabularnej wydarzeń. Muzyka została zepchnięta trochę bardziej w tło. Zmiana ta nie jest moim zdaniem minusem, ale trzeba zauważyć, że piosenki nie są aż tak wyeksponowane jak poprzednio.

Polecam wybrać się na seans do kina. Jeśli podobała Ci się część pierwsza, to jest to seans niemal obowiązkowy.  Guardians of the Galaxy vol.2 oferuje tą samą mieszankę zabawnych interakcji między bohaterami co wcześniej, a moim zdaniem w wielu aspektach jest o wiele lepszy niż pierwowzór. Bawiłem się świetnie i ciężko mi wytykać dziury, jakie zapewne bym zauważył gdybym się na seansie nudził. Nie miałem na to czasu. Jeśli poprzedni film z serii nie przypadł Ci do gustu, to nie mogę gwarantować, że tym razem coś się w tej kwestii zmieni, bo w pewnym sensie otrzymujemy więcej tego samego, jedynie z drobnymi odchyłami od sprawdzonej formuły. Ja byłem zadowolony, z tego co otrzymałem, reszcie polecam dać Guardians of the Galaxy vol.2 szansę.